~~Dzień pierwszy~~
Południe
Anioły. Już jako dziecko dowiedziałam się,
że zanikają wśród drastycznie rosnącej populacji ludzkości. Że nie przypominają
biblijnych stworzeń niosących dobro. Nie wszystkie były piękne. Nie wszystkie
posiadały talent. Niektóre już dawno dorosły. Inne wciąż pozostawały dziećmi.
Jedne wciąż się uśmiechały, drugie przyprawiały o dreszcze.
W jaki sposób się o tym dowiedziałam? Bo
byłam jedną z nich.
Nie zostałam aniołem w jakiś magiczny
sposób. Nie spadłam z nieba, nic mnie nie ugryzło, nie umarłam. Po prostu się
urodziłam, a gdy miałam cztery latka, stary, wielki kruk ostatkiem swych sił
przyniósł mi niewielki, czarny kamyk na ciemnym rzemyku, który z czasem zaczął
kształtem przypominać żyletkę. Zapukał dziobem w okno, zostawił podarek na
parapecie, a potem odleciał. Widziałam jeszcze, jak zniża się coraz bardziej i
bardziej ku jezdni. Kiedy spadł na asfalt, rozjechała go ciężarówka .
Naszyjnik nie był super ozdobny, ale
bardzo mi się spodobał. Zaczęłam go nosić. I przez kolejne cztery lata nic się
nie działo, żyłam w nieświadomości, że mogę latać.
Prawdę odkryłam w ósme urodziny.
Koleżanki mnie wystawiły i żadna z nich nie pojawiła się na przyjęciu.
Rozpłakana zamknęłam się w swoim pokoju. I płakałam, płakałam i płakałam. Kiedy
w pewnym momencie wyrwało mi się „chcę latać”, przeszedł mnie dreszcz. I znów
ryczałam. Tyle że z bólu, nie żalu.
Kiedy wyżynały mi się skrzydła, myślałam,
że umieram. Moja mama myślała po prostu, że nie mogę znieść rozczarowania,
dlatego tak krzyczę i płaczę. Uważała mnie za rozpieszczonego dzieciaka podobnie
jak dziewczyny z klasy. Tylko czy ja rzeczywiście taka byłam?
Kiedy rozpłakana, rozczochrana i
wyczerpana spojrzałam na krew na pościeli, zerwałam się czym prędzej z łóżka i
pognałam do mamy. Rodzicielka spojrzała na mnie z przestrachem, a potem przytuliła
do piersi i wyszeptała „wszystko będzie dobrze”. Tak właśnie dostałam
skrzydła.
Nie chciały schować się przez calutki tydzień! Ale że były malutkie, niespecjalnie mi przeszkadzały. Zniknęły dopiero wtedy, gdy powiedziałam w myślach „koniec lotu”. Nie sądziłam, że to może być tak proste.
Nie chciały schować się przez calutki tydzień! Ale że były malutkie, niespecjalnie mi przeszkadzały. Zniknęły dopiero wtedy, gdy powiedziałam w myślach „koniec lotu”. Nie sądziłam, że to może być tak proste.
Po roku zyskałam towarzysza swej niedoli
- kruka. Przyleciał pewnego kwietniowego popołudnia, przysiadł na stole w
ogrodzie i patrzył na mnie swoimi czarnymi ślepiami. Nie odszedł. Został.
Nazwałam go Len.
Minęło dziesięć lat. A ja nauczyłam się,
że anioły wcale nie są takie super, jak wszyscy myślą.
Po pierwsze – moje skrzydła zabijały. Może nie bezpośrednio, ale zabijały. Kiedy dotknął ich człowiek w chorobie, objawy znikały. Od razu. Istniał jednak pewien haczyk... Nawrót pojawiał się po dwóch tygodniach ze zdwojoną siłą i nawet zwykłe przeziębienie mogło zakończyć się zapaleniem płuc i wizytą w szpitalu. Po drugie – anioły uważały się za lepsze. A przynajmniej te, które miałam okazję poznać. W pewnym momencie cały świat poznał o nas prawdę i nikogo już nie dziwił lecący nad miastem jegomość. To dało mi jednak jeszcze jeden powód do ukrywania prawdy.
Po pierwsze – moje skrzydła zabijały. Może nie bezpośrednio, ale zabijały. Kiedy dotknął ich człowiek w chorobie, objawy znikały. Od razu. Istniał jednak pewien haczyk... Nawrót pojawiał się po dwóch tygodniach ze zdwojoną siłą i nawet zwykłe przeziębienie mogło zakończyć się zapaleniem płuc i wizytą w szpitalu. Po drugie – anioły uważały się za lepsze. A przynajmniej te, które miałam okazję poznać. W pewnym momencie cały świat poznał o nas prawdę i nikogo już nie dziwił lecący nad miastem jegomość. To dało mi jednak jeszcze jeden powód do ukrywania prawdy.
Po trzecie – anioły uwielbiały kłamać.
Nikt nie chciał powiedzieć mi, dlaczego moje skrzydła są tak szkodliwe. Każdy
odwracał kota ogonem. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje dziewczęce łapki.
Na Ziemi w jednym czasie może żyć jedynie
jedenaście anielskich stworzeń. Zapytasz dlaczego? To proste: to kamienie
dawały nam skrzydła, a to ich liczba była ograniczona. Każdy anioł posiadał
swego towarzysza – w moim przypadku był to kruk Len – którzy po naszej śmierci
mieli za zadanie dostarczyć kamień do następnej osoby. Potem sami umierali.
Nie wiem dlaczego przypomniałam sobie
cały ten proces, akurat stojąc z walizką przed... willą należącą do najbardziej
liczącej się anielicy, pewnej Polki o imieniu Katarzyna. Nie potrafiłam
poprawnie wymówić tego słowa, ale nie wychodziło mi to aż tak tragicznie jak
Himi - Japonce, z którą zaprzyjaźniłam się w Internecie.
Katarzyna postanowiła zorganizować
tydzień integracyjny dla wszystkich jedenastu aniołów. Podano mi adres, datę i
informację o tym, że obowiązywać będzie język angielski. I tak oto znalazłam
się w Walii - bardzo malowniczym kraju, tak swoją drogą. Nie miałam pojęcia,
jak wygląda większa część naszej anielskiej „elity”, właśnie dlatego bardzo
sceptycznie podchodziłam do tego pomysłu. Koniec końców zostałam przegadana
przez mamę.
Nacisnęłam dzwonek do drzwi. Nie musiałam
długo czekać, nim w drzwiach pojawiła się piękna
kobieta wyglądająca na dwudziestolatkę. Burza kasztanowych włosów okalała jej
twarz, a ładne, brązowe oczy błyszczały dzięki przebijającym się przez chmury
promykom słońca.
— Witaj! Jesteś Lisette, prawda? —
zaświergotała. Zmarszczyłam brwi, odurzona słodyczą jej głosu, po czym
pokiwałam głową. — Jestem Katarzyna. — Jej piękny, angielski głos kontrastował
z wymową polskiego imienia. — Mów mi jednak Kate, polskie słowa są dość trudne
w wymowie.
Poczułam się lekko wyobcowana. Nie
pasowałam do tego całego środowiska. Wystrój domu, panujący ład i porządek...
Stojąc obok elegancko ubranej Polki, czułam się nieatrakcyjna w swoich
ulubionych dżinsowych spodenkach i koszuli w kratę. Ale
kto by się tam tym przejmował?
Nim Katarzyna zamknęła drzwi, do środka
wleciał Len. Zakrakał i usiadł mi na ramieniu, wbijając ślepia we właścicielkę
domu.
– Och, to twój towarzysz? — wypowiedziała
słowa z lekką odrazą. Zauważyłam, że ptak wywołał w niej nieprzyjemne uczucia.
— Jest dość... ciekawy. Ja mam kocura. Na imię mu Xavery.
— To Len. — Skinęłam głową na kruka. —
Jest już ktoś?
— Czekamy jeszcze tylko na ostatnią
osobę.
Och, czyli jednak nie byłam pierwsza.
Korytarz willi wyłożono kremową
wykładziną, jednak Kate pozwoliła mi nie zdejmować butów. Zresztą, przyleciałam
tu na skrzydłach, nie było mowy o błocie na podeszwach. Walizkę zostawiłam pod
drzwiami, a po chwili, gdy się odwróciłam, zniknęła. Zmarszczyłam tylko brwi i
pozwoliłam się prowadzić.
Wystrój tego domu na pewno budził zachwyt
w bogatych, rozpieszczonych paniczykach. Kryształowe żyrandole, śnieżnobiałe ściany.
Gdyby zobaczyła je moja młodsza siostra, wyciągnęłaby kredki i zaczęła tworzyć
swoje małe dzieła sztuki. Może byłoby to lepszym wyjściem, ta sztywność nieco
mnie przytłaczała. Wiedziałam, że dziecko wychowane w niewielkim mieszkanku nie
odnajdzie się w miejscu, na które wydano kupę szmalu.
Salon (również utrzymany w jasnych
kolorach, tym razem pudrowych) okupowało osiem osób. I dziesięć zwierząt, jeśli wdajemy się w
szczegóły. Wszystkie pary oczu zwróciły się ku mnie. Przełknęłam ślinę.
Wiedziałam, że teraz mnie oceniają. Wiedziałam, że zastanawiają się, czy jestem
godna, by zamienić z nimi chociaż słowo. Mojej sytuacji wcale nie poprawiała
sceptyczna mina, która wykwitła wraz z przekroczeniem progu. Wcale nie powinno
mnie tu być. Tylko czy teraz miałam jakikolwiek wybór?
— Cześć, Lisette! — wykrzyczał ktoś i
zaraz po chwili zostałam przytulona przez kupkę ciemnoróżowych włosów. Moje
oczy napotkały czarne, pierzaste skrzydła. Piękne skrzydła. — Jestem Renfri.
Anioły nie nosiły nazwisk. Kiedy stawałeś
się aniołem, musiałeś je całkiem odrzucić. Mogliśmy co najwyżej przyjąć różne
pseudonimy.
— Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy! —
Słodziutki głosik należał do niewysokiej, ale też niespecjalnie niskiej
panienki. Miała na sobie ciemną spódniczkę, jakiś fioletowy top, a na szyi
zawiązaną czerwoną wstążkę ze złotym serduszkiem. Domyśliłam się, że jest jej
skrzydlatym naszyjnikiem.
— Ja też —odparłam, zmuszając się do
uśmiechu. Tak naprawdę nie było szans, byśmy się polubiły.
— Lis! — Himi stanęła tuż przy moim boku.
Jej uścisk odwzajemniłam. Poznałyśmy się w Internecie i bardzo zbliżyłyśmy
przez ostatnie dwa tygodnie.
Himi w niczym nie przypominała Japonki.
No, może odrobinę przez swoje skośne oczy. Zakochała się w czerni i stała się
przedstawicielką gotyckiego stylu. Oprócz jednego, maleńkiego szczegółu, którym
był złoty skowronek na łańcuszku.
— Jak tam podróż? — zapytała, prowadząc
mnie na jedną z kanap. Dostrzegłam kątem oka niezadowolenie na twarzy
właścicielki mieszkania. Domyśliłam się, że Katarzyna poczuła się odrzucona
przez niepoświęcenie jej odpowiedniej ilości uwagi.
— A jaka mogła być? Znasz wielkość moich
skrzydeł, mogę latać na nich naprawdę szybko. — Rozmawiałam z nią lekko, nie
zmuszając się do miłego tonu.
— Chciałabym je zobaczyć na żywo, dotknąć
ich… Są naprawdę piękne — przyznała.
Moje skrzydła nie działały na anioły. Ba,
żadna anielska zdolność nie działa na kogoś, kto nosił naszyjnik. Dopóki nosił.
Wystarczyło go zdjąć, by ponownie stać się zwykłym człowiekiem. Jednak uczucie
rozpostartych skrzydeł, wiatru we włosach czy kłębiącej się wewnątrz energii
było tak przyjemne, że nikt nawet o tym nie myślał.
Sześć bezimiennych na tę chwilę osób
wciąż patrzyło na mnie swoimi ślepiami.
— Pokaż nam swoje skrzydła, co, Lisette? —
Powiedział to bordowowłosy chłopak. Tylko… Który? W pierwszym momencie nie
wiedziałam, o co chodzi, dopóki nie zorientowałam się, że mam do czynienia z
bliźniakami. — Jestem Thomas. — Dojrzałam niebieską łezkę na szyi.
— A ja Arthur! — zawtórował mu brat,
szczerząc zęby. Biała łezka.
— Nie wiem, czy jest co pokazywać —przyznałam.
— Skrzydła jak skrzydła.
— Ponoć twoje są największe i
najpiękniejsze. Jak również najbardziej zabójcze. — W zielonych oczach
niziutkiej, białowłosej dziewczynki, do której należały owe słowa, czaiła się
ciekawość.
— Nie rozpostrę skrzydeł — fuknęłam.
Znów widziałam pogardę. Nie lubiłam
swojej zdolności, tym bardziej nie przepadałam za pokazywaniem skrzydeł,
wiedząc, że ktoś może ich przypadkiem dotknąć. Nawet jeśli ten ktoś był
aniołem. Nie chodziło o sam fakt fałszywego szczęścia, które dawały, a o to, że
za każdym razem przechodził mnie dreszcz. Jedenaście lat ze skrzydłami, a ja
wciąż nie przyzwyczaiłam się do obcego dotyku. Był wręcz obrzydzający.
Na szczęście moją niespecjalnie kolorową
sytuację przerwał ostatni, wyczekiwany przez wszystkich anioł.
— Puść mnie, kobieto! —krzyknął. Jego
głos nie brzmiał przyjemnie. Zaraz potem w drzwiach pojawił się nietrzeźwy
jegomość.
Musiał podtrzymywać się ściany, by ustać
na nogach. Długie włosy koloru krówkowych cukierków związał w kucyk, a
przydługa grzywka zasłaniała mu lewe oko. Wyglądał na nieźle schlanego. W jego
oczach malował się obłęd i chęć zabawy. A na szyi nosił czarną obrożę ze złotą
kłódką. Przez chwilę myślałam, co może symbolizować skrzydlaty naszyjnik tego
chłopaka, ale przerwała mi Katarzyna.
— Poznajcie Leona — powiedziała słodkim
do bólu głosem. — W tej chwili jest trochę niedysponowany, ale zaszczyci was swą
obecnością już wieczorem.
— Pieprz się — rzucił w jej stronę. Nie
mogłam nie uśmiechnąć się pod nosem, choć wszyscy inni wciągnęli powietrze,
dziwiąc się jego zachowaniem.
Czy oni naprawdę nie wiedzieli, jak
zachowuje się pijany człowiek i jak trzeba z nim postępować? Rozumiałam, że nie
każdy był w mojej sytuacji i nie oglądał swojego nietrzeźwego ojca każdego
wieczoru, ale istniały puby, bary… Większość zgromadzonych aniołów wyglądała na
pełnoletnie. Dlaczego więc wyglądali na tak zaskoczonych?
Nie potrafiłam znieść dłużej ich
mazgajstwa. Podniosłam się, po czym bez ogródek podeszłam do Leona i zabrałam
mu butelkę. Pozostało w niej zaledwie dwa łyki trunku. Przytknęłam ją więc do
ust i opróżniłam, patrząc mu prosto w oczy.
— A teraz grzecznie przespacerujesz się
do pokoju i wytrzeźwiejesz, inaczej przez tydzień nie dostaniesz ani kropli —
prychnęłam mu prosto w twarz, marszcząc brwi. Nauczyłam się, że delikatność nic
nie daje w takich sytuacjach, trzeba człowieka podstawić pod ścianą. A jeśli
ktoś jest uzależniony… Szantaż działa za każdym razem.
— Dobra, dobra, wyluzuj — rzucił z odrazą
(czego mogłam się spodziewać?), ale odwrócił się i poszedł za Polką. Zdążyłam
jeszcze dojrzeć psa wlokącego się za nimi. Miał smutek w ślepiach.
— Jak udało ci się zmusić Leona? Użyłaś
jakiejś nowej zdolności? — Znów ta sama, niziutka, białowłosa dziewczynka.
Już chciała się zbliżać i wypytywać o
wszystko, gdy do salonu wleciał Len. Zatrzepotał ogromnymi, czarnymi
skrzydłami, strasząc zielonooką, po czym wylądował na moim ramieniu. Musieliśmy
razem wyglądać dość nietypowo.
Nie odpowiedziałam na zadane wcześniej
pytanie. Po prostu podążyłam szukać spokojnego miejsca do spędzenia
najbliższych siedmiu dni.
Wieczór
Kazano mi zjawić się na kolacji, dlatego
też opuściłam swoją bezpieczną kryjówkę i zeszłam na dół. Wcześniej udało mi
się usłyszeć parę rozmów, więc dowiedziałam się co nieco. Nie, żebym
podsłuchiwała.
Renfri, ta różowowłosa, która przytuliła
mnie na samym początku, była popularną gwiazdą pop. Większość nastolatków za
nią szalała, a biorąc pod uwagę anielskość, osoby wierzące (uważające anioły za
Boży dar) również przekonywały się do prezentowanych przez nią utworów. Poza
tym miała tylko piętnaście lat.
Ta upierdliwa białowłosa nosiła imię
Beyalind i potrafiła oddychać pod wodą oraz porozumiewać się z morskimi
stworzeniami. Wyobraziłam sobie ją jedzącą owoce morza. Ciekawe, czy była tak
wielkim dzieckiem, że próbowałaby zacząć rozmowę z martwym krabem…
Tak jakby wykrakałam, ponieważ na drugie
danie podano homara.
Przy stole o pokaźnych rozmiarach
zmieściłoby się co najmniej dwadzieścia osób, choć ustawiono jedynie jedenaście
krzeseł. Tylko dziesięć z nich było zajętych, Leon się nie pojawił.
Przeczuwałam, że tak będzie. Najgorsze jednak okazało się to, że choć należał
do nas, aniołów, nikt nie zapytał o jego stan. No tak, w ich oczach jawił się
jako alkoholik, a nie ktoś wart uwagi. Sam też bałam się odezwać, by nie
przyciągać jeszcze bardziej niemiłych spojrzeń. I tak wyszłam na odludka,
chowając się przed światem.
Mogłam się jednak dokładnie wszystkim
przyjrzeć.
Po mojej lewej siedziała Himi. Jak zwykle
przyodziała swoją gotycką oprawkę, choć uśmiechała się do wszystkich serdecznie,
dając znać, że tylko z zewnątrz wygląda jak ktoś, kto niesie śmierć i złe
wieści. Jej oczy lśniły dzięki soczewkom i białemu światłu rzucanemu przez
ozdobne, kryształowe lampy. A między obojczykami wisiał złoty skowronek.
Dziewczyna miała naprawdę wdzięczny głos, choć w tej kwestii mały ptaszek nie
miał nic do rzeczy. Żeby usłyszeć skowronka, trzeba wstać wcześnie rano, mówi
się, że trudno go znaleźć. I właśnie tego dotyczyła zawieszka – Himi potrafiła
stać się niewidzialna.
Dalej, tuż za Japonką jakąś dziwną zupą
zajadała się Renfri. Jej ciemnoróżowe kosmyki prawię wpadały do głębokiego talerza,
dlatego też wolałam nosić kucyk i nie potrafiłam zrozumieć dziewcząt o
rozpuszczonych włosach. Szczerze? Czerwona kokarda ani trochę nie pasowała do
fioletowej sukienki z rozcięciami na plecach. Cóż, przynajmniej schowała
skrzydła. No i zastanawiałam się, jaką to zdolność skrywa w sobie małe, złote
serduszko.
Arthur i Thomas siedzieli nader blisko
siebie i znów ledwie dostrzegałam między nimi różnice.
Naprawdę wyglądali identycznie! Na szczęście dzięki rozpiętym koszulom
widziałam różnokolorowe łezki, co pozwalało na ich rozróżnienie. Chyba że co
rusz wymieniali się skrzydłami, wtedy rodził się problem. Naprawdę nie chciałam
się pomylić w trakcie rozmowy, wyszłabym na niegrzeczną i nieuważną, a przecież
wcale taka nie byłam. No, mniejsza o to. Bliźniacy zajadali się daniem
schludniej niż Renfri. Szeptali co chwila do siebie.
Po drugiej stronie stołu, naprzeciw mnie,
siedział mężczyzna o blond włosach i nieznanym mi imieniu. Wyglądał na
zamyślonego, ale gdy tylko sprzedał Beyalind (która notabene zajęła miejsce
obok niego) gwiazdorski uśmiech, moje wcześniejsze plany dotyczące zamiany z
nim kilku zdań odrzuciłam daleko za siebie, co by ich już nigdy nie zobaczyć.
Ludzie tego typu cholernie mnie irytowali. Wyczuwalna w powietrzu wyższość nad innymi
zatykała płuca i stawałam się oziębła. Może i nie był złym chłopakiem, ale ten
hollywoodzki styl zdecydowanie odrzucał.
A
ponoć nie ocenia się książki po okładce, co, Lisette?, zgromiłam się w
myślach, biorąc w końcu za jedzenie.
Beyalind. Mała, słodka, białowłosa
dziewczyna z zielonymi oczkami. Już pomijam fakt, że biegała po domu Katarzyny
w jednoczęściowym stroju kąpielowym i białej, sięgającej kolan koszuli, która
przypominała kitel, ona po prostu zachowywała się niezwykle swobodnie.
Wyglądała na młodszą od Renfri, a spoglądała na co najmniej dziesięć lat
starszego blondyna, mrugając długimi, jasnymi rzęsami. Gdyby zobaczyła to moja
mama, ułożyłaby ręce na biodrach, zmrużyła oczy, po czym wygłosiła przydługie
kazanie na temat tego, o czym powinno się myśleć w jej wieku. Chyba
odziedziczyłam to po niej.
Pozostały jeszcze dwie ciemnowłose i
ciemnookie dziewczęta, które siedziały po przeciwnych krańcach stołu. Z tymże
jedna z nich wyglądała na Azjatkę, a druga na Afroamerykankę.
Azjatka co chwilę poprawiała zsuwające
się jej z nosa okulary w czerwonych oprawkach, a wolną ręką trzymała zawieszkę
w kształcie krzyżyka. Znów naszła mnie myśl, czego dotyczyć może anielska
umiejętność tej dziewczyny, ale nie miałam ochoty zapytać. Poza tym panienka
wyglądała niemrawo i dość normalnie – szary sweter, czerwona kokarda
podtrzymująca długie, czarne włosy związane w kucyk. No i miała kolczyki
pasujące do naszyjnika. Taka niczym nie wyróżniająca się nastolatka, dziewczę o
dobrym sercu, które pomoże, kiedy tego potrzebujesz.
Afroamerykanka za to jako nieliczna miała
grzywkę ściętą na prosto z dłuższymi bokami, a tył ścięty na chłopca. Ubrana w
granatową marynarkę i białą koszulę wyglądała jak na jakimś spotkaniu
biznesowym. Przez kołnierzyk nie mogłam dostrzec zawieszki. Ale uśmiechała się
przyjemnie, rozmawiając z Katarzyną.
A Katarzyna siedziała z wyrazem satysfakcji
widocznym na pięknej, iście anielskiej twarzy, zajadając się kolejnymi daniami,
co jakiś czas zamieniając kilka słów z gośćmi. Na mnie nie raczyła nawet
spojrzeć. Ciekawe, co jej takiego zrobiłam? Może była zazdrosna o sławę, jaką
przyniósł mi dar? Może. Szkoda, że żadne z nas nie miało na to większego
wpływu. Chyba że Panna Idealna znalazła inny powód do złości.
Jedzenie w takiej totalnej ciszy zdawało
się przygnębiające. Chciałam się do kogoś odezwać, ale oznaczałoby to zawarcie
przyjaźni, a ja naprawdę nie chciałam bratać się z innymi aniołami. Wydawało mi
się, że zwykłych mieszkańców miast mają w
głębokim poważaniu, siebie uważając za lepszych. Ja, która szanowała ludzi, nie
potrafiłabym obcować z tak pustymi istotami.
Tak, nie ocenia się książki po okładce,
ale ich postawa świadczyła o poświadczeniu wyższości nad innymi.
Naprawdę do nich nie pasowałam.
— Lisette. — Głos Himi wyrwał mnie z
zamyślenia. Spojrzałam w jej sztucznie srebrne oczy, powracając do
rzeczywistości. — Pytałam, czy pójdziesz z nami polatać.
Latać. Z jednej strony moje skrzydła
rwały się do tego, by poczuć zimne powietrze, z drugiej nie wiedziałam, czy
moje zdolności nie zrobią nikomu krzywdy. No i… One były wielkie. Większe, niż
u innych, wyczuwałam to. I rosły z każdym odebranym życiem. Karmiły się
śmiercią. Bałam się, że gdy któreś z nich ogarnięte fascynacją muśnie je choć
palcem… Nie chciałam, by komuś stała się krzywda.
— Przepraszam, ale dzisiaj spasuję. —
Uśmiechnęłam się nieszczerze. — Moje skrzydła nie są przyzwyczajone do
przemierzania tak długich dystansów i wciąż niemal czuję opór powietrza. —
Wymówka nieprawdziwa, ale dość wiarygodna, aby dziewczyny pokiwały głowami ze
zrozumieniem. Wszystkie oprócz Katarzyny. — Położę się wcześniej spać. Jeśli
jutro zechcecie znów latać, potowarzyszę wam.
— W porządku. — Himi poklepała mnie po
ramieniu, po czym podniosła się. Dopiero wtedy zorientowałam się, że jako
jedyna wciąż siedzę przy stole. Wstałam powoli, odkładając chusteczkę z kolan
na talerz. — Do zobaczenia rano.
Dziewięć osób podreptało radośnie w
stronę tarasu. Polka odwróciła się z gracją i uśmiechem żmii.
— Dobranoc, Lisette.
A niech Ci mucha wleci do nosa,
pomyślałam, mrużąc oczu.
Wcale nie zamierzałam iść spać.
Gdy tylko przestałam wyczuwać obecność
aniołów (wciąż wyczuwałam gdzieś Leona, ale jakoś niespecjalnie mnie
interesował), zaczęłam szukać kuchni. Żyłam nadzieją, że znajdę gdzieś masło
orzechowe. Miałam na nie tak wielką ochotę, że na samą myśl ślinka naciekła mi
do ust.
Drzwi znalazłam na piętrze niżej. Duże,
białe, z napisem „kuchnia” w złotym kolorze. Oblizałam usta. Nacisnęłam klamkę
i pociągnęłam drzwi do siebie.
Szkoda, że ktoś wychodził, przez co
poleciałam do tyłu. Prawie się wywróciłam, złapałam równowagę w ostatniej
chwili, szeroko otwierając oczy.
— Ach, to tylko ty — rzucił
karmelowowłosy anioł, który kilka godzin wcześniej narobił rabanu w salonie.
— Ta, tylko „ja” — odparłam niemiło.
Śmierdział piwskiem.
— Jak masz w ogóle na imię? — Oparł się
niedbale o ścianę, ściskając w ręku słoiczek. Słoiczek masła orzechowego.
— Lisette. — Podsłodziłam nieco swój
głos, by nie brzmieć jak ostatnia pokraka.
— Niemka. — Teraz się uśmiechnął,
szczerze. — To miłe, wiedzieć, że nie muszę cały czas mówić po angielsku. — Zmienił język na niemiecki i brzmiał o
wiele naturalniej. — Może i jest wszystkim znany, ale naprawdę go nie lubię. No
i czasem ciężko mi dobierać w nim słowa — przyznał dość nieśmiało, uciekając
wzrokiem w bok. — Nie jesteś ze wszystkimi? Chyba poszli latać, tak mi się
zdaje. Wiesz, po alkoholu moje anielskie zmysły są trochę przygłuszone…
— Nie, nie miałam ochoty — przerwałam mu.
— Miałam iść do swojego pokoju, ale nagle zachciało mi się masła orzechowego i…
Leon spojrzał na trzymany przez siebie
słoiczek, potem na mnie i nagle na jego twarzy wykwitło zrozumienie.
— Och. Jak chcesz, to ci je oddam —
zaoferował.
— Podzielimy się.
Już po chwili siedzieliśmy na korytarzy,
opierając plecy o ścianę, łyżeczkami wyjadając krem. Istny raj dla
podniebienia. Okazało się, że gdy Leon był trzeźwy, miło się z nim rozmawiało.
No i rozmawiało po niemiecku! Miał trochę racji, ciągłe mówienie po angielsku,
a także analizowanie w nim słów potrafiło doprowadzić do bólu głowy.
Muszę też przyznać, że nie
przypuszczałam, iż wśród aniołów spotkam kogoś, z kim można normalnie
porozmawiać.
— Dlaczego pijesz? — zapytałam w pewnym
momencie, patrząc na niego sennie.
— Po co ci to wiedzieć, hm?
— Chcę tylko zrozumieć. Dopóki tego nie
pojmę, będę oceniać cię przez pryzmat zwykłych alkoholików.
Westchnął, kręcąc głową.
— Żeby zapomnieć. Moja zdolność ukazuje
się wtedy, kiedy nie powinna i bierze nade mną kontrolę. Kiedy jestem pod
wpływem alkoholu, nie zwracam uwagi na to, czy jestem aniołem czy nie. Po
prostu jestem. I wiem, to głupie, mógłbym zdjąć swój naszyjnik i byłoby po sprawie.
Ale pewnie wiesz, jak człowiek czuje się pusty, tracąc skrzydła.
— Najgorsze uczucie na świecie — przyznałam.
— Dokładnie. A przywiązywanie uczuć
innych do rzeczy materialnych… To nie jest dobre.
— Ale wśród aniołów nie musisz się
hamować, na nas to i tak nie podziała — zauważyłam.
— Może i nie, ale dzisiaj nie przebywałem
tylko z wami. Poza tym… Przez kilka sekund trzymałem Katarzynę w swoich ryzach,
wiesz? Już miała się odwrócić i dać mi spokój, kiedy oprzytomniała. Zrobiłem to
akurat specjalnie, ale podziałało. — Pokręcił głową, wbijając wzrok w ziemię. —
Wiesz, boję się, że nasze pokolenie jest zbyt słabe, by być odpornym na uroki.
To tylko pogorszyło moje obawy. I już
wtedy sobie obiecałam: nie rozpostrę skrzydeł przez okrągły tydzień.
Przecierpię to. Dla dobra innych. Muszę.
~~Koniec części pierwszej~~
Cześć, cześć! Mamy niedzielę, jest kilka minut po północy, ale cóż poradzę, musiałam to dodać, musiałam. Po prostu. Taka wewnętrzna potrzeba.
Opowiadanie miało być one-shotem, ale będzie sześcioczęściową historią, także mam nadzieję, że nie zanudzę i pokażę, jak postrzegam anioły. .w. Przynajmniej te moje.
Za betę serdecznie dziękuję Sparkle'owi, który poświęcił swój cenny czas i poddał tekst dokładniej analizie. Dzięki niemu nie ma już chyba żadnych błędów. Chyba że zrobiłam jakieś przy okazji. xD
Pozdrawiam ciepło. .w.
O rany, nie schlebiaj mi tak, bo zaraz się okażę, że gówno prawda i coś pominąłem i będzie mnie dwa razy głupiej!
OdpowiedzUsuńCo do komentarza, który przy "becie" pominąłem - głównie dlatego, że zaczęły cholernie boleć mnie oczy i naszła mnie ochota na herbatę.
Spodobała mi się główna bohaterka (chociaż zdarzały jej się głupie myśli - jakieś oczywiste oczywistości czy maślane masło) i oczywiście Leon! Koleś jest tak bardzo niestandardową (i nieco ironiczną, zważywszy na realia opowiadania) postacią, że nie da się go nie lubić. Mam jednak nadzieję, że nie zrobisz mi z niego ciepłej kluchy!
Katarzyna wkurwia, tak samo jak ta z białymi włosami, reszta znośna. Chcę więcej tego blondyna i hot czternastki, proszę.
Chciałbym napisać coś o fabule, ale nie mam pojęcia, jakie masz odnośnie tego plany (w ogóle jak to możliwe, że o tym nie wiem), a ten rozdział właściwie nic nam nie zdradza. Dobra, lecisz z resztą, skarbie i zobaczymy. Powodzenia. C:
Dzisiaj jakoś nadrabiam komentarze xD
OdpowiedzUsuńJuż wcześniej Ci pisałam, że pomysł mi się bardzo podobał. Nie zawiodłam się w żaden sposób.
Może Lisette mnie czasami denerwowała, choć nie bardziej niż na przykład ta mała Beyalind czy Renfri. W ogóle te wszystkie anioły (oprócz Leona) to takie ciepłe kluchy. Weź, większość z nich pewnie niejedno widziało, a odgrywają takich cnotliwych i w ogóle och, ach. Leon z nich wszystkich jest najbardziej autentyczny. Nie kryje się z problemami, nie jest pyszałkowaty. Nawet był gotowy odstąpić słoiczek z masłem. Taki dobry z niego człowiek. Dobry, ale zagubiony. Właściwie i Lisette, i Leon są tak cholernie szczęśliwi z bycia tymi aniołami. Jest mi tak ich szkoda, bo się nie prosili, a dostali taki prezencik.
W ogóle mnie też by bardzo wkurzało takie korzystanie z tego, że ma się jakieś ponadprzeciętne umiejętności. Uch, tak mnie sfrustrowało ich podejście.
Jakoś chcę nadrabiać komentarze, a nie mam natchnienia do ich pisania xD Takie denne wychodzą, że aż żal patrzeć.
Weny, weny, weny i pozdrawiam ciepło!