Czerwiec, 2001r.
— Rinda!
Rinda, wbrew pozorom, nie był dziewczynką. Nie był, nigdy być nią nie
chciał i raczej patrzył zdegustowany na panienki w sukienkach. Niestety, jego
mama pochodziła z Łotwy i uparła się, by nadać jej synowi imię w jej rodowitym
języku. I tak Rinda stał się Rindą, czyli Struną. Dlaczego właśnie struna?
Miała ona dla obojga rodziców symboliczne znaczenie, ponieważ poznali się w
sklepie muzycznym akurat przy stoisku ze strunami.
Ileż to chłopiec musiał się nacierpieć, zanim przylgnęło do niego Rin. W Polsce wszystkie dzieci nosiły
takie pospolite imiona... W przedszkolu musiał spędzać czas z trzema aż
Alicjami, dwiema Karolinami oraz czteroma Marcinami. Czasami, kiedy
nauczycielka zwracała się tylko imieniem, cała czwórka podnosiła się z krzeseł,
a potem patrzyli po sobie posępnie.
Rinda był jednak Rindą i nikt go nigdy z nikim nie podzielił.
Chłopiec spotkał swojego najlepszego przyjaciela w pierwszej klasie
szkoły podstawowej. Dobrze pamiętał, jak Daniel dosiadł się do jego stolika i
zapytał, czy może pożyczyć twarzową kredkę.
Rinda oczywiście się zgodził, uśmiechną się nawet, co do tamtej chwili zdarzało
się dość rzadko.
Daniel wyglądał jak każde inne dziecko — nosił niebiesko-zielony
plecak z Kubusiem Puchatkiem, często miał poczochrane włosy, ale w jego oczach
zawsze czaiła się iskierka optymizmu, która wówczas udzieliła się Rindzie. To
właśnie Daniel zaproponował, by zwracać się do Łotysza skrótem. Przyjął się on
bardzo szybko.
I to właśnie Daniel wołał Rindę.
Chłopiec spojrzał na roześmianego przyjaciela ciemnymi oczami, które odziedziczył po ojcu. Zielona żaba
zwisała tuż przed jego nosem i wlepiała w niego swoje ślepia. Zmarszczył brwi.
— Fu — skomentował, cofając się o krok. — Wyrzuć ją.
— Nie bądź dziewczyński, to tylko żaba. — Daniel podsunął płaza
niebezpiecznie blisko Rindy.
— Ej, no, nasika na mnie!
Łąkę, na której spędzali to słoneczne, czerwcowe popołudnie, porastała
bujna trawa. Sięgała chłopcom do bioder. Po ostatnich, obfitych deszczach
wszystko rozmiękło, więc dzieciaki brodziły kaloszami w błocie, brudząc się i
bawiąc w najlepsze.
— Żaby nie sikają.
— Sikają! Tata mi powiedział.
W oddali zamuczała czyjaś krowa, na co obaj wybuchnęli śmiechem, po
czym zaczęli naśladować jej odgłosy. Daniel wyrzucił żabę, dzięki czemu Rinda
odetchnął z ulgą. Oślizgłe stworzenia budziły w nim niemałą odrazę.
— Muuu.
— Muuu.
Biegali dookoła, śmiejąc się i mucząc. Ale jak to dzieci. Siedmiolatki
rzadko kiedy przejmowały się życiem dorosłych.
Grudzień, 2007r.
Śnieżne płatki powoli zlatywały z nieba, tańcząc przy tym angielskiego
walca, by po chwili przysiąść na czerwonej czapce i zniknąć na zawsze. Rinde,
wsuwając ciut przydługie (nie przepadał za fryzjerami), czekoladowe pasma za
szalik, dostał śnieżką w twarz.
Otrzepał się ze śniegu, ulepił kulkę i ruszył w pogoń za swoim
rozgrywkowym wrogiem. Zaczaił się za drzewem, wymierzył, a następnie trafił
prosto w tyłek.
— Niech ci dupa zamarznie! — krzykną za Danielem, sam robiąc unik.
Lekcje się już skończyły i większość dzieciaków biegała teraz po
placu, obrzucając się śniegiem, wywracając się na ziemię, krzycząc i bluzgając
na prawo i lewo.
— Rinda! — krzyknął ktoś, a gdy chłopiec się odwrócił, dostał w twarz.
— Zemszczę się!
Potyczka trwała aż do zmroku. Kościelny zegar wybił szesnastą. Robiło
się coraz ciemniej i ciemniej.
Miodowe włosy wysunęły się spod czerwonej czapki.
— Odprowadzić cię? — zaproponował Daniel, kiedy już znaleźli się na
rozwidleniu dróg i każdy musiał iść w swoją stronę.
Rinda nie wiedział o rodzinie przyjaciela nic. To raczej on przyjmował
gości, ponieważ rodzice — przeklęci muzycy — nieczęsto bywali w progach swojego
mieszkania, odkąd Rinda skończył jedenaście lat. Matka zostawiała obiad w
mikofalówce i radź sobie sam, synku,
jesteś już duży. Ileż to razy chciał złapać matkę za rękaw i powiedzieć, by
została, bo ma już dość odgrzewanego jedzenia, cichych wieczorów i nocy
wypełnionych brzdękiem gitar.
— Nie, dam sobie radę — odpowiedział, choć bardzo chciał, aby Daniel
do niego poszedł, został na herbacie. Mogliby razem pograć w planszówki,
powygłupiać się albo podręczyć opasłego kocura sąsiadki, który często siadał na
nieswoim podjeździe.
Chłopiec zrobił krok do przodu.
— W takim razie do jutra! — Daniel uśmiechnął się, wcale nie będąc złym,
po czym pomachał na pożegnanie.
— Do jutra! — Rinda odwzajemnił gest.
I obaj ruszyli swoimi drogami. Wcale nie różnili się tak bardzo, jak
mogłoby się spodziewać. Ale Daniel nie chciał zdradzać Rinowi, że gdy wraca do
domu, musi usiąść przed pianinem i grać, aż jego matka nie uzna, iż utwór
wyszedł zadowalająco.
— Pieprzeni znawcy się znaleźli — mruknął pod nosem na myśl o
kolejnych nutach.
Niejednokrotnie palce drętwiały mu od wysiłku, niejednokrotnie musiał
znosić wrzaski, ale co mógł zrobić? Przecież nie uciekłby z domu. Musiał to
przetrwać. Znajomość z Rindą bardzo mu pomagała.
— Wróciłem — oświadczył markotnie miodowowłosy, wkraczając
do kuchni.
Jego matka, blondynka o orzechowo-zielonych oczach, postawiła przed
nim talerz z obiadem. Jak zwykle ubrała ciemną sukienkę, jakby ten kolor
zajmował całą szafę, choć Daniel wiedział, że posiadała piękne, kwieciste
kreacje.
Nie powiedziała nic na jego niemal półtoragodzinne spóźnienie.
Wszystko prócz muzyki traktowała z przymrużeniem oka. Liczyło się tylko
pianino.
Wszystko zaczęło się od śmierci ojca chłopaka. Pani Niedzyńska wpadła
w depresję. Ale nie, nie udała się do lekarza specjalisty po pomoc,
stwierdziła, że uda się jej wyjść z obsesji.
Słono się jednak pomyliła. Zaczęła widzieć w swoim synu męża, pianistę.
Zaczęła wymagać niemożliwego, zatrudniała nauczycieli, stawiała surowe zasady. Daniel
m u s i a ł nauczyć się czytać z nut i płynnie grać w ciągu miesiąca, kiedy
miał ledwie osiem lat. Niemożliwe? A jednak się udało. Po tym wszystkim już
nigdy szczerze nie uśmiechał się, słysząc muzykę. Wolał ciszę, spokój. Dlatego
tak bardzo lubił odwiedzać Rindę. Tam nikt nigdy nie grał.
Chłopiec zjadł obiad, ledwo przełykając kawałki kurczaka. Wiedział, że
dziś nie skończy zbyt wcześnie.
Luty, 2010r.
Wspaniały, dwupiętrowy tort. Tylko dla nich dwojga. No, trojga,
ponieważ tym razem ojciec Rindy raczył pojawić się w domu. Matki jednak znów
nie było.
Szesnaste urodziny powinno obchodzić się jak najlepiej. Po pierwsze:
mieć przy sobie najlepszego przyjaciela. Po drugie: szeroko się uśmiechać. Po
trzecie: zjeść cały tort jednego wieczoru.
Chłopcy spełnili już dwa pierwsze warunki, teraz właśnie zabierali się
za realizację trzeciego i aż oblizywali usta na myśl o słodyczy, jaka zaraz
wypełni ich usta.
— Dobra, poradzicie sobie, prawda? — zapytał ojciec, patrząc raźnymi,
ciemnymi oczami. Daniel i Rin pokiwali głowami. — W porządku. Daniel, wątpię
byście poszli dzisiaj spać, ale w razie potrzeby masz wolną kanapę w salonie.
Rinda wie, gdzie znaleźć czystą pościel.
— Tato, nic się nie martw, jestem już dużym chłopcem. — Mówiąc to,
chciał wygonić ojca z domu, by jak najszybciej zostać sam na sam z
przyjacielem.
Kiedyś kazałby mu zostać, ale nie teraz, kiedy nauczył się, że w
rzeczywistości nie może liczyć na rodziców.
Mężczyzna pokręcił głową, złożył upokarzający pocałunek na czole syna
(zawsze był czulszy niż jego żona), po czym wyszedł, trzaskając drzwiami,
ponieważ nie miał czasu, by przystanąć i cicho je zamknąć.
Przez okno Rinda obserwował, jak samochód odjeżdża. Odszedł jednak
dopiero, gdy zniknął za oddalonym o kilometr zakrętem. Uśmiechnął się pod nosem
i odwrócił do Daniela.
— To na co masz ochotę
najpierw? — zapytał brązowowłosy. Jego miodowe włosy z czasów szkoły
podstawowych bardzo szybko ciemniały. Za szybko. Szatyn zastanawiał się, czy
zmiana ta nie jest przypadkiem wywołana farbowaniem.
— Otwórzmy prezenty.
Zabrawszy tort i dwie łyżeczki, udali się na górę, do sypialni Rindy.
Na łóżku leżały trzy duże, owinięte ozdobnym papierem paczki. Pierwsza była od
rodziców. Po otwarciu na jubilata spoglądała piękna, czarna, akustyczna gitara.
Przytulił ją mocno, a potem ułożył na kolanie i zagrał kilka dźwięków. Okazała
się jednak rozstrojona, mógł się tego spodziewać.
Odkąd zaczął gimnazjum i pogodził się z faktem, że jego rodzice to
zawodowi muzycy i nie będą mu poświęcać tyle czasu, ile inni rodzice swoim
pociechom, postanowił pójść w ich ślady. I zakochał się w gitarze. Sam nauczył
się grać — najpierw korzystał ze sprzętu matki, potem z ojca, czasem zakradał
się do szkolnej kanciapy muzycznej. Teraz jednak miał swoją pierwszą, własną
gitarę i zamierzał zrobić z niej użytek.
Drugim prezentem był koc od babci i dwie butelki czerwonego wina od
dziadka, który co roku powtarzał, jaki to Rinda jest dojrzały. Musiał pomylić
roczniki i stwierdzić, że wnuk kończy osiemnaście lat.
Daniel spojrzał na trunek, wymownie poruszając brwiami. Za twoje zdrowie, dziadku, pomyślał Rin.
Trzecią paczkę dostał od Daniela i to ona stanowiła największą
zagadkę. Szatyn spojrzał teraz w oczy swojego najlepszego przyjaciela, tak
piękne, ciepłe, przyjacielskie i nieco zmarkotniał. Trwał ich ostatni wspólny
rok. We wrześniu każdy miał pójść w swoją stronę, zostawić za sobą przeszłość,
uśmiechać się do obcych ludzi i zaskarbiać sobie nową przyjaźń.
Rinda nie wiedział, jak sobie poradzi. Znał Daniela zbyt dobrze.
Zdołał poznać wszystkie jego tajemnice, choć niektóre wymagały dogłębnego
spojrzenia w jego życie, zarwane noce, a nawet podkradanie się pod dom
przyjaciela. Nauczył go, że muzyka wcale nie rani, tchnął w niego nowe życie i
miłość do rocka.
— Wszystkiego najlepszego!
Nim Rinda zdążył nacieszyć oczy najnowszą płytą i koszulką swojego
ulubionego zespołu, został popchnięty na łóżko. Usta Daniela odnalazły jego
wargi i złączyły się w pocałunku.
Jak długo trwał ich związek, jak lubił nazywać to Daniel? Rin nie
pamiętał. Ich pierwsze czułe gesty zaczęły się już w pierwszej klasie
gimnazjum, ale były tak naturalne, że żaden z nich nawet nie pomyślałby, że
doprowadzą do czegoś takiego.
— Straćmy dzisiaj cnotę — wyszeptał Daniel Rindzie, łaskocząc skórę
pod uchem ciepłym oddechem. Szatyn oblał się rumieńcem, na szczęście
niewidocznym w przyćmionym świetle lampki. — Tak bardzo cię kocham...
Rin wiedział, prze przyjaciel mówi prawdę. Ale się bał. Bardzo się
bał. Nigdy sobie nawet nie wyobrażał, że pocałuje chłopaka, a co dopiero
pójdzie z nim do łóżka! Internet mówił zbyt wiele jak na jego wciąż niedojrzały
umysł i wyłączał każdą stronę, która proponowała filmy lub zdjęcia. Kochał
jednak Daniela i chciał, by ten był szczęśliwy.
— Tylko bądź delikatny — wyjęczał między pocałunkami.
Lipiec, 2015r.
Czarne, mocno wycieniowane włosy ułożone w fikuśny sposób, ciemne
ubranie, wiecznie niezadowolony wzrok. Ktoś, kto znał kiedyś Rindę, nie
dojrzałby w nim tego dawnego, świetlanego chłopca. Nie teraz, gdy jego twarz
zdobiły kolczyki, a glany zostawiały na sklepowej podłodze błotne ślady.
Muzyk skierował się w stronę stoisk ze strunami. Stwierdził, że czas
je w końcu wymienić.
Po sklepie kręciło się kilkoro dzieciaków. Oglądali gitary, skrzypce,
flety poprzeczne. W ich oczach wszystko było takie piękne. Rinda doskonale to
wiedział, sam przechodził ten stan, gdy zaczynał grać w zespole. Jednak po
dwóch latach zdążył do wszystkiego przywyknąć.
Przy strunach kręcił się normalnie ubrany facet. Facet? Nie, Rin nie
mógł go tak nazwać, musiał być w jego wieku. Na biodrach zwisały mu ciemne
jeansy kontrastujące z białą bluzką. Młody dorosły nie wyglądał też nadzwyczaj
oryginalnie. Ot, jasne, wygolone po bokach włosy i niby grzywka opadająca lekko na bok. Rinda widywał setki takich jak
on na ulicach.
A jednak kiedy zatrzymał się przed stoiskiem, przyjrzał mu się
dokładnie. Miał poharatane palce i ledwie widoczną bliznę na policzku, tuż obok
ucha.
Czyli normalny nastolatek. A jednak zdawało mu się, że znał tę ranę.
Nie chcąc wyjść na niegrzecznego, odwrócił wzrok.
— Widzę, że szybko wyrzuciłeś mnie z pamięci — mruknął ciężki, męski
głos. Rinda spojrzał zdziwiony na klienta. — Nie sądziłem, że nie rozpoznasz
mnie na ulicy, Rin. — Obcy
zaakcentował skrót bardzo dobitnie, po czym przeniósł swoje bystre oczy na
twarz starego przyjaciela.
— Daniel?
Rinda nie spodziewał się, że go spotka. Już dawno przestał żyć
nadzieją, że jasnowłosy wróci z Anglii. Tak, matka Daniela wysłała go za
granicę, by tam uczył się gry na pianinie. Zrozpaczony wówczas Łotysz zerwał z
przyjacielem kontakt, by zaleczyć złamane serce. Teraz jednak, patrząc w
dojrzałą twarz Daniela dostrzegł, jak bardzo się mylił.
— Zabolało, kiedy twoi rodzice oznajmili, że wyjechałeś. Specjalnie
postawiłem się matce, a ty... Zniknąłeś. Przez swoją decyzję zniszczyłem więź z
rodziną, musiałem nauczyć się żyć sam. — Pokręcił głową. — Ale nie jestem na
ciebie zły. Najwyraźniej tak musiało być.
— Daniel! — Przy stoisku zjawił się kolejny chłopak, wysoki, z
czarnymi, krótkimi włosami. Uśmiechał się szeroko w stronę pianisty.
— Kuba. — Daniel odwzajemnił gest. — Poznaj Rindę, mojego przyjaciela
z czasów szkolnych. Rinda, poznaj Kubę, mojego chłopaka.
Rin uniósł kąciki ust w nikłym, nieszczerym uśmiechu.
Listopad, 2017r.
W restauracji przygaszono lampy, jedynym źródłem światła były zapalone
na stolikach świeczki. Na ustawionym na scenie krzesełku usiadł Daniel.
Uśmiechnął się do widowni, po czym oparł czarną, akustyczną gitarę na kolanie.
Gdyby nie dawna przyjaźń, z całą pewnością jeździłby teraz po świecie i dawał
koncerty, grając na pianinie. On jednak nigdy nie lubił uderzać w klawisze.
Odkąd zakochał się w pociąganiu strun, żaden inny instrument nie grał roli.
— Cześć, dobry wieczór wszystkim — powiedział do mikrofonu,
rozglądając się po ledwo widocznych twarzach zebranych. Nie przeszkadzało mu,
że śpiewał do kotleta, dopóki
dostawał głośne owacje. — Chciałbym powitać was w naszych skromnych progach
oraz urozmaicić państwu dzisiejszy wieczór piosenką prosto z serca. — Brzmiał
tak szczerze, tak lekko i ciepło, że nawet największy buntownik przeniósłby
wzrok w jego stronę. — Pierwszą piosenkę chciałbym zadedykować mojej Strunie.
Przyjacielowi, który pokazał mi, że muzyka nie rani, a przynosi ukojenie. Gdyby
nie on, nie siedziałbym tutaj z wami.
Gdy zaczął grać, umilkły nawet najcichsze szepty. Palce Daniela
zgrabnie przeskakiwały z akordu na akord, przyzwyczajone już do strun opuszki muskały je delikatnie.
A w najbardziej odległym rogu sali, odgrodzony od wszystkich kwiecistym
parawanem, siedział Rinda ubrany w garnitur. I słuchał, zajadając się karpatką.
Zamówienie dla Pina Colady. Mam nadzieję, że wyszło całkiem w porządku. .w. Mnie pisało się go całkiem przyjemne, tematyka w sam raz. Niby opowiadanie jest takie wyrwane z kontekstu, ale zawiera całkiem fajną historię.
Nie oczekuj niczego długiego, nie pisałabym nic, gdyby nie frustracja.
OdpowiedzUsuńFrustracja, która dopadła mnie w ostatnim zdaniu.
Przeczytałam "skarpetka" zamiast "karpatka"
Straszne, prawda?
Btw. To w końcu wyszły lovsy po latach czy przyjaźń? ;-;
Straszne. Biedne skarpetki.
UsuńIch dalszą relację pozostawiam do dopowiedzenia sobie. .w.
Jeeeeeeju czemu to łanszot :<<<
OdpowiedzUsuńBo dostałam zamówienie. xD
UsuńDZIĘKUJE DZIĘKUJE DZIĘKUJE!
OdpowiedzUsuńNie zawiodłam się, nawet nie pomyślałam że mogłabym Xd
Łezka mi się zakręciła, ale to dlatego że takie smutne i piękne.
Dopowiadam sobie, że "wrócili" do siebie, hah >.<
DZIĘKUJE JESZCZE RAZ!