6/03/2015

Struna


Czerwiec, 2001r.
— Rinda!
Rinda, wbrew pozorom, nie był dziewczynką. Nie był, nigdy być nią nie chciał i raczej patrzył zdegustowany na panienki w sukienkach. Niestety, jego mama pochodziła z Łotwy i uparła się, by nadać jej synowi imię w jej rodowitym języku. I tak Rinda stał się Rindą, czyli Struną. Dlaczego właśnie struna? Miała ona dla obojga rodziców symboliczne znaczenie, ponieważ poznali się w sklepie muzycznym akurat przy stoisku ze strunami.
Ileż to chłopiec musiał się nacierpieć, zanim przylgnęło do niego Rin. W Polsce wszystkie dzieci nosiły takie pospolite imiona... W przedszkolu musiał spędzać czas z trzema aż Alicjami, dwiema Karolinami oraz czteroma Marcinami. Czasami, kiedy nauczycielka zwracała się tylko imieniem, cała czwórka podnosiła się z krzeseł, a potem patrzyli po sobie posępnie.
Rinda był jednak Rindą i nikt go nigdy z nikim nie podzielił.
Chłopiec spotkał swojego najlepszego przyjaciela w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Dobrze pamiętał, jak Daniel dosiadł się do jego stolika i zapytał, czy może pożyczyć twarzową kredkę. Rinda oczywiście się zgodził, uśmiechną się nawet, co do tamtej chwili zdarzało się dość rzadko.
Daniel wyglądał jak każde inne dziecko — nosił niebiesko-zielony plecak z Kubusiem Puchatkiem, często miał poczochrane włosy, ale w jego oczach zawsze czaiła się iskierka optymizmu, która wówczas udzieliła się Rindzie. To właśnie Daniel zaproponował, by zwracać się do Łotysza skrótem. Przyjął się on bardzo szybko.
I to właśnie Daniel wołał Rindę.
Chłopiec spojrzał na roześmianego przyjaciela ciemnymi oczami, które odziedziczył po ojcu. Zielona żaba zwisała tuż przed jego nosem i wlepiała w niego swoje ślepia. Zmarszczył brwi.
— Fu — skomentował, cofając się o krok. — Wyrzuć ją.
— Nie bądź dziewczyński, to tylko żaba. — Daniel podsunął płaza niebezpiecznie blisko Rindy.
— Ej, no, nasika na mnie!
Łąkę, na której spędzali to słoneczne, czerwcowe popołudnie, porastała bujna trawa. Sięgała chłopcom do bioder. Po ostatnich, obfitych deszczach wszystko rozmiękło, więc dzieciaki brodziły kaloszami w błocie, brudząc się i bawiąc w najlepsze.
— Żaby nie sikają.
— Sikają! Tata mi powiedział.
W oddali zamuczała czyjaś krowa, na co obaj wybuchnęli śmiechem, po czym zaczęli naśladować jej odgłosy. Daniel wyrzucił żabę, dzięki czemu Rinda odetchnął z ulgą. Oślizgłe stworzenia budziły w nim niemałą odrazę.
— Muuu.
— Muuu.
Biegali dookoła, śmiejąc się i mucząc. Ale jak to dzieci. Siedmiolatki rzadko kiedy przejmowały się życiem dorosłych.

Grudzień, 2007r.
Śnieżne płatki powoli zlatywały z nieba, tańcząc przy tym angielskiego walca, by po chwili przysiąść na czerwonej czapce i zniknąć na zawsze. Rinde, wsuwając ciut przydługie (nie przepadał za fryzjerami), czekoladowe pasma za szalik, dostał śnieżką w twarz.
Otrzepał się ze śniegu, ulepił kulkę i ruszył w pogoń za swoim rozgrywkowym wrogiem. Zaczaił się za drzewem, wymierzył, a następnie trafił prosto w tyłek.
— Niech ci dupa zamarznie! — krzykną za Danielem, sam robiąc unik.
Lekcje się już skończyły i większość dzieciaków biegała teraz po placu, obrzucając się śniegiem, wywracając się na ziemię, krzycząc i bluzgając na prawo i lewo.
— Rinda! — krzyknął ktoś, a gdy chłopiec się odwrócił, dostał w twarz.
— Zemszczę się!
Potyczka trwała aż do zmroku. Kościelny zegar wybił szesnastą. Robiło się coraz ciemniej i ciemniej.
Miodowe włosy wysunęły się spod czerwonej czapki.
— Odprowadzić cię? — zaproponował Daniel, kiedy już znaleźli się na rozwidleniu dróg i każdy musiał iść w swoją stronę.
Rinda nie wiedział o rodzinie przyjaciela nic. To raczej on przyjmował gości, ponieważ rodzice — przeklęci muzycy — nieczęsto bywali w progach swojego mieszkania, odkąd Rinda skończył jedenaście lat. Matka zostawiała obiad w mikofalówce i radź sobie sam, synku, jesteś już duży. Ileż to razy chciał złapać matkę za rękaw i powiedzieć, by została, bo ma już dość odgrzewanego jedzenia, cichych wieczorów i nocy wypełnionych brzdękiem gitar.
— Nie, dam sobie radę — odpowiedział, choć bardzo chciał, aby Daniel do niego poszedł, został na herbacie. Mogliby razem pograć w planszówki, powygłupiać się albo podręczyć opasłego kocura sąsiadki, który często siadał na nieswoim podjeździe.
Chłopiec zrobił krok do przodu.
  W takim razie do jutra! —  Daniel uśmiechnął się, wcale nie będąc złym, po czym pomachał na pożegnanie.
  Do jutra! —  Rinda odwzajemnił gest.
I obaj ruszyli swoimi drogami. Wcale nie różnili się tak bardzo, jak mogłoby się spodziewać. Ale Daniel nie chciał zdradzać Rinowi, że gdy wraca do domu, musi usiąść przed pianinem i grać, aż jego matka nie uzna, iż utwór wyszedł zadowalająco.
— Pieprzeni znawcy się znaleźli — mruknął pod nosem na myśl o kolejnych nutach.
Niejednokrotnie palce drętwiały mu od wysiłku, niejednokrotnie musiał znosić wrzaski, ale co mógł zrobić? Przecież nie uciekłby z domu. Musiał to przetrwać. Znajomość z Rindą bardzo mu pomagała.
  Wróciłem —  oświadczył markotnie miodowowłosy, wkraczając do kuchni.
Jego matka, blondynka o orzechowo-zielonych oczach, postawiła przed nim talerz z obiadem. Jak zwykle ubrała ciemną sukienkę, jakby ten kolor zajmował całą szafę, choć Daniel wiedział, że posiadała piękne, kwieciste kreacje.
Nie powiedziała nic na jego niemal półtoragodzinne spóźnienie. Wszystko prócz muzyki traktowała z przymrużeniem oka. Liczyło się tylko pianino.
Wszystko zaczęło się od śmierci ojca chłopaka. Pani Niedzyńska wpadła w depresję. Ale nie, nie udała się do lekarza specjalisty po pomoc, stwierdziła, że uda się jej wyjść z obsesji. Słono się jednak pomyliła. Zaczęła widzieć w swoim synu męża, pianistę. Zaczęła wymagać niemożliwego, zatrudniała nauczycieli, stawiała surowe zasady. Daniel m u s i a ł nauczyć się czytać z nut i płynnie grać w ciągu miesiąca, kiedy miał ledwie osiem lat. Niemożliwe? A jednak się udało. Po tym wszystkim już nigdy szczerze nie uśmiechał się, słysząc muzykę. Wolał ciszę, spokój. Dlatego tak bardzo lubił odwiedzać Rindę. Tam nikt nigdy nie grał.
Chłopiec zjadł obiad, ledwo przełykając kawałki kurczaka. Wiedział, że dziś nie skończy zbyt wcześnie.

Luty, 2010r.
Wspaniały, dwupiętrowy tort. Tylko dla nich dwojga. No, trojga, ponieważ tym razem ojciec Rindy raczył pojawić się w domu. Matki jednak znów nie było.
Szesnaste urodziny powinno obchodzić się jak najlepiej. Po pierwsze: mieć przy sobie najlepszego przyjaciela. Po drugie: szeroko się uśmiechać. Po trzecie: zjeść cały tort jednego wieczoru.
Chłopcy spełnili już dwa pierwsze warunki, teraz właśnie zabierali się za realizację trzeciego i aż oblizywali usta na myśl o słodyczy, jaka zaraz wypełni ich usta.
— Dobra, poradzicie sobie, prawda? — zapytał ojciec, patrząc raźnymi, ciemnymi oczami. Daniel i Rin pokiwali głowami. — W porządku. Daniel, wątpię byście poszli dzisiaj spać, ale w razie potrzeby masz wolną kanapę w salonie. Rinda wie, gdzie znaleźć czystą pościel.
— Tato, nic się nie martw, jestem już dużym chłopcem. — Mówiąc to, chciał wygonić ojca z domu, by jak najszybciej zostać sam na sam z przyjacielem.
Kiedyś kazałby mu zostać, ale nie teraz, kiedy nauczył się, że w rzeczywistości nie może liczyć na rodziców.
Mężczyzna pokręcił głową, złożył upokarzający pocałunek na czole syna (zawsze był czulszy niż jego żona), po czym wyszedł, trzaskając drzwiami, ponieważ nie miał czasu, by przystanąć i cicho je zamknąć.
Przez okno Rinda obserwował, jak samochód odjeżdża. Odszedł jednak dopiero, gdy zniknął za oddalonym o kilometr zakrętem. Uśmiechnął się pod nosem i odwrócił do Daniela.
 — To na co masz ochotę najpierw? — zapytał brązowowłosy. Jego miodowe włosy z czasów szkoły podstawowych bardzo szybko ciemniały. Za szybko. Szatyn zastanawiał się, czy zmiana ta nie jest przypadkiem wywołana farbowaniem.
— Otwórzmy prezenty.
Zabrawszy tort i dwie łyżeczki, udali się na górę, do sypialni Rindy. Na łóżku leżały trzy duże, owinięte ozdobnym papierem paczki. Pierwsza była od rodziców. Po otwarciu na jubilata spoglądała piękna, czarna, akustyczna gitara. Przytulił ją mocno, a potem ułożył na kolanie i zagrał kilka dźwięków. Okazała się jednak rozstrojona, mógł się tego spodziewać.
Odkąd zaczął gimnazjum i pogodził się z faktem, że jego rodzice to zawodowi muzycy i nie będą mu poświęcać tyle czasu, ile inni rodzice swoim pociechom, postanowił pójść w ich ślady. I zakochał się w gitarze. Sam nauczył się grać — najpierw korzystał ze sprzętu matki, potem z ojca, czasem zakradał się do szkolnej kanciapy muzycznej. Teraz jednak miał swoją pierwszą, własną gitarę i zamierzał zrobić z niej użytek.
Drugim prezentem był koc od babci i dwie butelki czerwonego wina od dziadka, który co roku powtarzał, jaki to Rinda jest dojrzały. Musiał pomylić roczniki i stwierdzić, że wnuk kończy osiemnaście lat.
Daniel spojrzał na trunek, wymownie poruszając brwiami. Za twoje zdrowie, dziadku, pomyślał Rin.
Trzecią paczkę dostał od Daniela i to ona stanowiła największą zagadkę. Szatyn spojrzał teraz w oczy swojego najlepszego przyjaciela, tak piękne, ciepłe, przyjacielskie i nieco zmarkotniał. Trwał ich ostatni wspólny rok. We wrześniu każdy miał pójść w swoją stronę, zostawić za sobą przeszłość, uśmiechać się do obcych ludzi i zaskarbiać sobie nową przyjaźń.
Rinda nie wiedział, jak sobie poradzi. Znał Daniela zbyt dobrze. Zdołał poznać wszystkie jego tajemnice, choć niektóre wymagały dogłębnego spojrzenia w jego życie, zarwane noce, a nawet podkradanie się pod dom przyjaciela. Nauczył go, że muzyka wcale nie rani, tchnął w niego nowe życie i miłość do rocka.
— Wszystkiego najlepszego!
Nim Rinda zdążył nacieszyć oczy najnowszą płytą i koszulką swojego ulubionego zespołu, został popchnięty na łóżko. Usta Daniela odnalazły jego wargi i złączyły się w pocałunku.
Jak długo trwał ich związek, jak lubił nazywać to Daniel? Rin nie pamiętał. Ich pierwsze czułe gesty zaczęły się już w pierwszej klasie gimnazjum, ale były tak naturalne, że żaden z nich nawet nie pomyślałby, że doprowadzą do czegoś takiego.
— Straćmy dzisiaj cnotę — wyszeptał Daniel Rindzie, łaskocząc skórę pod uchem ciepłym oddechem. Szatyn oblał się rumieńcem, na szczęście niewidocznym w przyćmionym świetle lampki. — Tak bardzo cię kocham...
Rin wiedział, prze przyjaciel mówi prawdę. Ale się bał. Bardzo się bał. Nigdy sobie nawet nie wyobrażał, że pocałuje chłopaka, a co dopiero pójdzie z nim do łóżka! Internet mówił zbyt wiele jak na jego wciąż niedojrzały umysł i wyłączał każdą stronę, która proponowała filmy lub zdjęcia. Kochał jednak Daniela i chciał, by ten był szczęśliwy.
— Tylko bądź delikatny — wyjęczał między pocałunkami.

Lipiec, 2015r.
Czarne, mocno wycieniowane włosy ułożone w fikuśny sposób, ciemne ubranie, wiecznie niezadowolony wzrok. Ktoś, kto znał kiedyś Rindę, nie dojrzałby w nim tego dawnego, świetlanego chłopca. Nie teraz, gdy jego twarz zdobiły kolczyki, a glany zostawiały na sklepowej podłodze błotne ślady.
Muzyk skierował się w stronę stoisk ze strunami. Stwierdził, że czas je w końcu wymienić.
Po sklepie kręciło się kilkoro dzieciaków. Oglądali gitary, skrzypce, flety poprzeczne. W ich oczach wszystko było takie piękne. Rinda doskonale to wiedział, sam przechodził ten stan, gdy zaczynał grać w zespole. Jednak po dwóch latach zdążył do wszystkiego przywyknąć.
Przy strunach kręcił się normalnie ubrany facet. Facet? Nie, Rin nie mógł go tak nazwać, musiał być w jego wieku. Na biodrach zwisały mu ciemne jeansy kontrastujące z białą bluzką. Młody dorosły nie wyglądał też nadzwyczaj oryginalnie. Ot, jasne, wygolone po bokach włosy i niby grzywka opadająca lekko na bok. Rinda widywał setki takich jak on na ulicach.
A jednak kiedy zatrzymał się przed stoiskiem, przyjrzał mu się dokładnie. Miał poharatane palce i ledwie widoczną bliznę na policzku, tuż obok ucha.
Czyli normalny nastolatek. A jednak zdawało mu się, że znał tę ranę.
Nie chcąc wyjść na niegrzecznego, odwrócił wzrok.
— Widzę, że szybko wyrzuciłeś mnie z pamięci — mruknął ciężki, męski głos. Rinda spojrzał zdziwiony na klienta. — Nie sądziłem, że nie rozpoznasz mnie na ulicy, Rin. — Obcy zaakcentował skrót bardzo dobitnie, po czym przeniósł swoje bystre oczy na twarz starego przyjaciela.
— Daniel?
Rinda nie spodziewał się, że go spotka. Już dawno przestał żyć nadzieją, że jasnowłosy wróci z Anglii. Tak, matka Daniela wysłała go za granicę, by tam uczył się gry na pianinie. Zrozpaczony wówczas Łotysz zerwał z przyjacielem kontakt, by zaleczyć złamane serce. Teraz jednak, patrząc w dojrzałą twarz Daniela dostrzegł, jak bardzo się mylił.
— Zabolało, kiedy twoi rodzice oznajmili, że wyjechałeś. Specjalnie postawiłem się matce, a ty... Zniknąłeś. Przez swoją decyzję zniszczyłem więź z rodziną, musiałem nauczyć się żyć sam. — Pokręcił głową. — Ale nie jestem na ciebie zły. Najwyraźniej tak musiało być.
— Daniel! — Przy stoisku zjawił się kolejny chłopak, wysoki, z czarnymi, krótkimi włosami. Uśmiechał się szeroko w stronę pianisty.
— Kuba. — Daniel odwzajemnił gest. — Poznaj Rindę, mojego przyjaciela z czasów szkolnych. Rinda, poznaj Kubę, mojego chłopaka.
Rin uniósł kąciki ust w nikłym, nieszczerym uśmiechu.

Listopad, 2017r.
W restauracji przygaszono lampy, jedynym źródłem światła były zapalone na stolikach świeczki. Na ustawionym na scenie krzesełku usiadł Daniel. Uśmiechnął się do widowni, po czym oparł czarną, akustyczną gitarę na kolanie. Gdyby nie dawna przyjaźń, z całą pewnością jeździłby teraz po świecie i dawał koncerty, grając na pianinie. On jednak nigdy nie lubił uderzać w klawisze. Odkąd zakochał się w pociąganiu strun, żaden inny instrument nie grał roli.
— Cześć, dobry wieczór wszystkim — powiedział do mikrofonu, rozglądając się po ledwo widocznych twarzach zebranych. Nie przeszkadzało mu, że śpiewał do kotleta, dopóki dostawał głośne owacje. — Chciałbym powitać was w naszych skromnych progach oraz urozmaicić państwu dzisiejszy wieczór piosenką prosto z serca. — Brzmiał tak szczerze, tak lekko i ciepło, że nawet największy buntownik przeniósłby wzrok w jego stronę. — Pierwszą piosenkę chciałbym zadedykować mojej Strunie. Przyjacielowi, który pokazał mi, że muzyka nie rani, a przynosi ukojenie. Gdyby nie on, nie siedziałbym tutaj z wami.
Gdy zaczął grać, umilkły nawet najcichsze szepty. Palce Daniela zgrabnie przeskakiwały z akordu na akord, przyzwyczajone już do strun opuszki muskały je delikatnie.
A w najbardziej odległym rogu sali, odgrodzony od wszystkich kwiecistym parawanem, siedział Rinda ubrany w garnitur. I słuchał, zajadając się karpatką.   


Zamówienie dla Pina Colady. Mam nadzieję, że wyszło całkiem w porządku. .w. Mnie pisało się go całkiem przyjemne, tematyka w sam raz. Niby opowiadanie jest takie wyrwane z kontekstu, ale zawiera całkiem fajną historię.

5 komentarzy:

  1. Nie oczekuj niczego długiego, nie pisałabym nic, gdyby nie frustracja.
    Frustracja, która dopadła mnie w ostatnim zdaniu.
    Przeczytałam "skarpetka" zamiast "karpatka"
    Straszne, prawda?

    Btw. To w końcu wyszły lovsy po latach czy przyjaźń? ;-;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Straszne. Biedne skarpetki.
      Ich dalszą relację pozostawiam do dopowiedzenia sobie. .w.

      Usuń
  2. Jeeeeeeju czemu to łanszot :<<<

    OdpowiedzUsuń
  3. DZIĘKUJE DZIĘKUJE DZIĘKUJE!
    Nie zawiodłam się, nawet nie pomyślałam że mogłabym Xd
    Łezka mi się zakręciła, ale to dlatego że takie smutne i piękne.
    Dopowiadam sobie, że "wrócili" do siebie, hah >.<
    DZIĘKUJE JESZCZE RAZ!

    OdpowiedzUsuń